Gadjo Delhi

February 19, 2007

Osjan

Kategoria: Indie, Zarejestrowane, Ja cyknąłem... — Jacek Karczmarczyk @ 17:41

9:30

Droga proba dobycia jakiejs wycieczki. Z pomoca paru ludzi, w tym pana z city busu (kazal mi zaplacic za jazde 21 groszy, cos czuje, ze przeplacilem) po godzinie docieram do dworca autobusowego.

Chyba juz sie zaklimatyzowalem, bez problemu wsiadam i wysiadam z autobusow w biegu, do ruchu prawostronnego tez sie przyzwyczailem (oraz do tego, ze mimo wszystko cos moze nagle nadjechac jednak z lewej strony albo od tylca), czytam time-table w hindi.

Popoludnie

Czytam i wyczytuje, ze bus do Jaisalmeru jest za 45 minut, powinien jechac przez Osjan. Moze i jedzie, ale jest tez bus za 15 minut, o czym wykrzykuje kierowca stojacy przy dworcowych kasach.

Nie sprawdzaja sie opowiesci innych podroznikow ani nawet tubylcow, ze autobusy albo gnaja jak szalone, albo sie co chwila zatrzymuja i jazda trwa 3 razy dluzej niz powinna. Z punktualnoscia (przynajmniej jesli chodzi o odjazd) tez nie ma problemow. 65 km zajmuje mi jakas godzinke albo mniej, ciezko powiedziec nie majac zegarka i przysypiajac w drodze. Klimatyzacja (czyli otwarte okno) dziala dobrze. Az za dobrze, zamykam po 15 minutach, zeby mnie nie przewialo.

Po wyjsciu z autobusu zaczepia mnie paru gosci, czy przypadkiem nie potrzebuje camel safari albo darmowego zarcia. Nie potrzebuje i ide w strone centrum miasteczka. Szybka wycieczka do jakiejs swiatyni i znowu znajduje sie na glownej uliczce. Swiatyn tu jest od cholery, ale po cholere mialbym tam zachodzic… Po jakims czasie w ceglanym murze znajduje dziure, ktora wykorzystuje do przedostania sie na cos co wyglada jak pustynia.

DSC_7165.JPG

DSC_7132.JPG

DSC_7129.JPG

Za chwile jestem z powrotem na ulicy, gdzie zajadam sie “dal fry” (taka gesta tlusta i pikantna zupka warzywna z chapati, czyli ichniejszych chlebkiem podobnym do tego z kebaba na cienkim).

Jeszcze kawalek ulica, juz poza miastem, stamtad wypadam na troche wieksze piaski, ale bez przesady. Mowia, ze najlepsze wydmy sa w Jaisalmerze, ale troche tam za daleko. Mimo to, symboliczny zjazd na tylku tez mozna bylo tu dobyc ;)

W drodze powrotnej nie moglo sie obyc bez kolejnych sesji. Tak malo tym ludziom potrzebne jest do szczescia - tylko zobaczyc siebie na dwucalowym ekraniku z tylu aparatu ;) Na koniec kupuje dwie lemonki na malym bazarku i wsiadam w powrotny autobus.

DSC_7183.JPG

DSC_7135.JPG

DSC_7191.JPG

DSC_7204.JPG

18:00

Miejski, zatloczony autobus na dworzec kolejowy, gdzie znajduje sie Intenational Tourist Biuro, zatrzymuje sie 300 metrow za dworcem. Tyle zdazyl przejechac, zanim zdolalem sie przedrzec z konca do drzwi wyjsciowych, wyjaz portfel, zaplacic i dostac reszte. Wysiadam w biegu.

W I.T.B. zarezerwowac biletu nie mozna. Trzeba pojsc jakies 100 metrow na lewo od dworca, gdzie za poczta jest wlasciwy punkt rezerwacji. Szybko znajduje na rozkladzie interesujacy mnie pociag do Bombaju i szybko dowiaduje sie, ze na najblizsze 5 dni nie ma wolnych miejsc. Jeszcze chyba szybciej znajduje mnie koles, ktory pokazuje, gdzie mozna kupic bilet placac dodatkowe 400 rupii. Oczywiscie uprzejmie mowie mu, zeby spadal na drzewo i znajduje miejsce w pociagu do Ahmedabadu, w polowie drogi do Bombaju.

Wyjazd niestety o 5:30 rano, wiec z obiecanego wczoraj party nic nie wychodzi, konczy sie na wspolnym saffron lassi pod wieza zegarowa. A moglo sie skonczyc na imprezie weselnej. Szkoda, bo to niepowtarzalna okazja, wesela w Indiach sa tylko w zimie a kto wie czy do nastepnej przetrzymam ;)

21:00

“Trains at a glance”, broszurka z informacjami o polaczeniach kolejowych w Indiach (wielkosci katalogu z Ikei) mowi, ze z Ahmedabadu do Bombaju mam kilka pociagow, z ktorych najwczesniejszy przyjezdza na miesce przed 6:00, a najpozniejszy kilka minut po osmej. Zatem Marta i Robert - jak mi sie uda zalapac, to bede na Was czekal na lotnisku, a jak nie to spotkamy sie w Murudzie. A teraz szybkie pakowanko naladowanej baterii do Nikona (starczyla na 600 zdjec) i innych drobiazgow i lece w kimono.

Kolejna porcja wiesci niewiadomo kiedy.

Zegnaj, Jodhpur.

February 18, 2007

Jodhpur - dzien trzeci

Kategoria: Indie, Zarejestrowane, Ja cyknąłem... — Jacek Karczmarczyk @ 14:32

6:00

Nie spie juz od jakiegos czasu. Moze dlatego, ze za oknem slychac kolejne allahakbary i ujadanie psow, moze dlatego, ze z okna wali sikami, a moze po prostu dlatego, ze sie wyspalem. Wcinam wiec, troche z nudow, troche z glodu, polish breakfest (czyli kolejna puszka gulaszu angielskiego, na szczescie juz ostatnia, i resztki chleba), pakuje niezbednik i jade na dworzec z zamiarem wybrania sie do jakiejs losowej wioski w poblizu. Jeszcze szybkie zbicie ceny rikszarza z 30 do 20 rupii i jestem na peronie. Generalnie mial byc w plane Jaisalmer, ale jak sie dowiedzialem, ze w jedna strone jedzie sie 6h to sobie dalem spokoj.

10:00

Lemon lassi u Yogi’ego. Chyba zaczne zamiawiac litrowe porcje, bo to to jest fantastyczne :) Restauracja na dachu prowadzona jest przez grupke malych smiesznych chinczykow nie kumajacych w ogole po angielsku. Do tego kwoty typu 20+30+40 licza na kalkulatorze (i dwukrotnie sprawdzaja), ale co ciekawe do obliczenia reszty juz go nie potrzebuja.

Bede musial spytac Yogi’ego o polaczenia do pobliskiego Ossian, bo na dworcu ciezko sie bylo dogadac. Miasteczko moze nie takie zupelnie dzikie, troche jednak turystyczne, ze slynnymi pustynnymi wydmami, ale mysle, ze i tak bedzie tam mniej foreignersow niz w Jodhpurze.

13:00

Bana lassi u pana Prakasha (co znaczy “wschod slonca” podobno, ale pan Prakash to taki troche erotoman gawedziarz, wiec roznie z tym moze byc). To ten sam koles, z ktorym wczesniej wieczorem zawedrowalem pod budke z jasi (tak to sie nazywa?). A lassi to tak wlasciwie cos w stylu naszego koktajlu mlecznego owocowego, wiec w sumie nie wiem czemu ja sie tak tym podniecam.

Nie, to nie nazywa sie jasi, tylko takze lassi, tylko troche inaczej przyrzadzone. Tez takie mleczne papu, ale podane z czyms co wyglada na mielone mieso, ale miesem nie jest. Pan Prakash az sie potarl po uszach, jak uslyszal ode mnie pytanie czy to bylo mieso. “No, it wasn’t!” i potarl sie znowu. To chyba taki tutejszy tik nerwowy, inni ludzie tez tak czynia, ale nie wiem czy przez to czuja sie lepsi czy co.

Tak wiec chyba wiekszosc rodzajow lassi wyprobowalem, lacznie z lassi z miodem (jak tego sprobowalem, to juz wiem, czemu tak sie tym podniecam ;) ). Zostala mi jeszcze do sprobowania wersja z szafranem, ale to potem.

Popludnie

Klasycznie juz, seria kamykow od dzieciakow, spotkanie z panem od branzoletki i kolejna godzinna gadka szmatka.

DSC_7053.JPG

DSC_7074.JPG

DSC_7017-2.JPG

DSC_7041.JPG

DSC_7005.JPG

DSC_6972.JPG

Potem kolejne lassi (wlasnie to z miodem, i chyba z jajkami, bo zalatywalo koglem moglem), fotka dziewcznyny ze sklepu z przyprawami (a to po to, ze robiac jej zdjecie ona bedzie musiala pocalowac swojego wybranca, kolesia z restauracji gdzie pilem lassi z miodem, i w ogole potem beda sobie zyli dlugo i szczesliwie). A przy okazji w sklepie spotkalem Agnieszke z Polski, wiec atmosfera byla generalnie luzna, chociaz oczywiscie zadnych przypraw nie kupilem, bo nie po to tam poszedlem.

DSC_7046.JPG

Kiedy wrocilem do wspomnianego wybranca, ten z wdzieczosci zaprosil mnie na jutro wieczor na imprezke ;) Chyba nie wypada nie pojsc ;)

No a teraz po tej calej przechadzce sie mam chwile spokoju, ktora wykorzystam na wypicie lassi u Yogi’ego a potem na krotki i niezobowiazujacy spacerek do fortu z dwoma Holenderkami.

DSC_7003.JPG

19:00

Lassi wroc ;) Tym razem z szafranem.

February 17, 2007

Jodhpur - dzien drugi

Kategoria: Indie, Zarejestrowane, Ja cyknąłem... — Jacek Karczmarczyk @ 16:56

Popoludnie

Do Yogi Guest House dotarlem okolo dwunastej. Biorac pod uwage to, ze w poprzednim hotelu dojadalem jeszcze resztki chleba z Polski i puche gulaszu angielskiego, przemylem wszystko co tego wymagalo, pakowalem sie itp, oraz to, ze bladzenie do Yogiego zajelo mi conajmniej z pol godziny (mimo, ze juz trzeci byla to juz moja trzecia wizyta w tym miejscu), to przypuszczam, ze standardowe 10-11h snu zaliczylem.

Zostawilem plecak, zabralem tylko niezbedne rzeczy, czyli aparat, kase i dokumenty i ruszylem ulicaczkami z zamiarem dotarcia do fortu.

DSC_6805.JPG

DSC_6621.JPG

I to byl chyba moj ostatni zabytek w tej podrozy. Moze przesadzam, fort jest niezly, chociaz dosyc trudny fotograficznie, graja muzycy (mi tez sie udalo zagrac na jakims dziwnym instrumencie), sprzedaja lassi i chyba kokosy, albo jakies inne owoce z sokiem w srodku.

DSC_6826.JPG

DSC_6846.JPG

DSC_6852.JPG

DSC_6866.JPG

Ale to nie to samo co przechadzka po tetniacym zyciem miescie, po jego zatloczonych, zasyfionych i pachnacych spalinami, kadzidelkami i przyprawami ulicach…

DSC_6886.JPG

DSC_6912.JPG

DSC_6877.JPG

DSC_6923.JPG

19:00
Zupa ze slodkiej kukurydzy, dal fry i cytrynowe lassi - to wszystko co mi bylo potrzebne do szczescia. Place, w przeliczeniu na nasze, 6,5 PLN. Drogo. Zwazywszy na to, ze po zejsciu z fortu kupilem branzoletke za 7 PLN to nocleg za 3,50 wydaje sie jedynym sensownym rozwiazaniem, melduje sie wiec w tzw. dormitorium, czyli wieloosobowej salce z materacami na podlodze.

W ramach kontroofensywy nauczylem sie jak jest w hindi “Jak masz na imie”. Dzieciaki jak uslysza to dostana zawalu serca i nie beda juz chcialy kasy ani dlugopisow. Albo beda chcialy. Nigdy nic nie wiadomo.

A moim guru w tej arcywaznej, jezykowej kwestii byl czlowiek od branzoletek i kulek do masazu. Rozmowny gosc, bardzo otwarty, spisywal sobie w notesiku rozne teksty w roznych jezykach, francuskim, japonskim, chinskim, hiszpanskim itp. Ja bylem pierwszym Polakiem, ktorego spotkal, wiec troche sobie pogadalismy przy herbatce.

A potem po obowiazkowym zapuszczeniu sie w boczne uliczki bocznych uliczek, kolejny delikwent oprowadzil mnie po swoim przyszlym guest housie (otwiera w pierwszej polowie marca, w przededniu jakiegos swieta, nie pamietam teraz nazwy). Bedzie mial obowiazkowa restauracje na dachu, z nawet niezlym widokiem o porannej porze, kiedy slonce z niska swieci na fort, niebieskie domy pod fortem i kiedy to wszystko odbija sie w bajorku. Przynajmniej taka mam nadzieje, moze tam jeszcze kiedys zajrze.

A na koniec jeszcze pare lasek z wczorajszej rodzinki:

DSC_6698.JPG

Jai Mata Di, to ta od napisu na dloni :)

DSC_6737.JPG

Jodhpur - wieczor pierwszy

Kategoria: Indie, Zarejestrowane, Ja cyknąłem... — Jacek Karczmarczyk @ 16:15

Wieczor

Bynajmniej “skasowaniem” wpisu moj dzien sie nie zakonczyl. Gdy juz zmierzchac poczelo, znowu zaczalem sobie lazic, slyszac nieustajace “Hello, what is your country?” albo “What is your name”, albo ewakuujac sie przed lecacymi w moja strone kamykami, “bo nie chcial zrobic zdjecia”. No ale nie bylo sensu robic zdjecia, bo by dzieciaki szumialy, Nikos na ISO 800 juz nie domaga…

DSC_6758.JPG

DSC_6762.JPG

DSC_6770.JPG

DSC_6779.JPG

A pytanie o naam (imie) to samemu mi sie po jakims czasie udzielilo i po powitalnym “Hello” to ja od razu przechodzilem do kontrofensywy.

W miedzyczasie zaliczylem wizyty w kilku swiatyniach konczac w tej, ktora byla najblizej mojego hotelu, a ktorej wczesniej nie zauwazylem. I teraz tez jej nie zauwazylem, tylko tubylcy jacyc mnie naprowadzili no dobra droge. Tam byla najwieksza imprezka ze wszystkich, ktore widzialem. Ze sloniem, grajkami, zdejmowaniem butow przed wejsciem itp.

DSC_6783.JPG

A potem sjesta na murku przy hotelu i gapienie sie (z wzajemnoscia) na przechodzacych i przejezdzajacych ludkow. Poczatkowo samemu, potem z jakimis mlodziencami, a potem z bossem jakiegos innego hotelu, ktory mnie zaprowadzil pod budke z jassi (chyba tak to sie nazywa?). Bardzo dobre, nawet mimo to, ze nie bylo w ogole pikantne ;)

DSC_6773.JPG
Po roznych historiach, jakie ludzie opowiadali na temat jedzenia poza wysterylizowanymi restauracjami (nie wiem czy pisalem, ale w Delhi znizylem sie do poziomu macdonalda), oczekiwalem na jakies sensacje zoladkowe. Niestety bezskutecznie. Podobnie jak nie doczekalem sie niczego po zjedzeniu niewiadomego pochodzenia owocow u tej rodzinki ze zdjec, zjedzeniu u nich obiadu i popiciu woda (nie wiem czy z butelki, a jesli tak to nie wiem czy z fabrycznie zamknietej). Ale jeszcze wszystko przede mna, ameba chyba sie rozwija jakis czas?

Po powrociu do hotelu i szybkim przegladzie zdjec, szybko zasnalem, kolysany dzwiekami klaksonow, dzwonow ze swiatyn, spiewow ulicznych…

Delhi - dobra wiadomosc ;)

Kategoria: Indie, Zarejestrowane, Ja cyknąłem... — Jacek Karczmarczyk @ 15:59

Ale ja normalnie glupi jestem, no odnalazl sie post, w draftach byl ;)

Juz na poczatku wykazalem sie sprytem i umiejetnosciami negocjacyjnymi. Slysze, ze za 20INR moge sie dostac z lotniska do centrum to wsiadam. Pozniej jednak slysze 200. To wysiadam kilometr za lotniskiem i wracam do punktu wyjscia.

Mala dygresja off-topic, za tysiaka peelenow dostalem 14.400NIR, wiec troche lepiej niz w UK.

No wiec nastepny klient podchodzi. 250. Ja mowie 200. Jedziemy, ale nie na dworzec, bo “jest czynny” od 10ej, tylko do biura podrozy. Zaczyna sie proba rezerwacji biletu, najtaniej wychodzi za 600. I zaczyna mi cos nie pasowac, bo z tego co pamietam i co wyczytuje w “Trains at glance” powinno byc 3 razy taniej. Wypijam herbatke, ktora mnie poczestowali, pwenie z nadzieja, ze dam sie wrobic w bilecik i im sie zwroci, i wychodze. A tam czeka na mnie znajomy taksowkarz i proponuje dalsza jazde juz na dworzec New Delhi. Chcial jeszcze kilka rupii, al nie mialem drobnych, musialbym rozmieniac, w koncu dal mi spokoj.

Na przejsciu na perony (oraz jak sie pozniej okazalo do glownego budynku dworca), jakis kolo prosi mnie o bilet. Oczywiscie nie mam, oczywiscie on wie, gdzie kupic, i co gorsza miejsce, o ktorym mowi, jest jedynym miejscem, gdzie foreigner moze cos zalatwic. Kiedys bylo na dworcu, ale terez budynek sie zawalil (tutaj wskazuje reka w kierunku budynku, ktory jak dla mnie byl w stanie przeciwnym, czyli budowania sie). No to moze ja sie zastanowie i zaczynam lazic po okolicy (dosyc ciekawej, lub jak kto woli, dosyc nieciekawej). Nagabywany tak co chwila przez tego samego hoscia lub jemu opdobnych wytrzymalem chyba dobra godzine, po czym jakim wejsciem, ktorego wczesniej nie wyprobowywalem dostalem sie na pierwszy peron. Przysiadlem w zadumie na jednym koncu, potem polazlem na drugi i eureka! “May I help yuo?” - krzyczy napis na budce, a zaraz to samo slysze z ust jednego z panow mundurowych stojacych przy niej. Okazuje sie, ze wszystko jest na dworcu, tylko trzeba przejsc na druga strone i potem costam costam. Costam costam bylo kluczowe, niestety nie uslyszalem dokladnie i zamiast isc prosto do wlasciwego miejsca, zaczalem sie rozgladac z pewna taka niesmialoscia. Na szczescie z pomoca przyszedl kolejny delikwent, ktory szybko wskazal mi miejsca, w ktorym moge zarezerwowac bilet. Ale jak zobaczyl, ze mi sie troche nie spodobalo, to zaproponowal inne, chbya to, do ktorego trafilem na poczatku. I znowu dlugo lazilem nekany dylematami, kiedy zobaczylem swojaka, czyli bialasa z plecakiem, ktory byc moze byl juz zorientowany w temacie. Zgubilem go gdzies w tlumie, ale zaraz znalazlem kolejnego, ktory powiedzial gdzie jest Foregin Tourist Biuro i w koncu trafilem tam gdzie powinienem. Oczywiscie po drodze ciagle bylem nekany, przez poprzednich kolesi, ktorzy nie mogli sie nadziwic, czemu im nie wierze.

Kupiwszy upragniony bilet za troche wiecej niz myslalem, ale nie tak tragicznie, wyruszylem z calym ekwipunkiem na plecach i aparatem w reku na zwiedzanie przydworcowej uliczki. Wycieczka obfitujaca w bezstresowe zapuszczanie w boczne drozki, robienie zdjec dzieciakom i krowom oraz uciekanie przed tymi, ktorym nie chcialem robic zdjec (dzieciakami, nie krowami), zakonczyla sie ostatecznie po kilku godzinach w centrum Connaught Place. Po drodze spotkalem moich nowych przyjaciol, ktorzy bezinteresownie prowadzili mnie do roznych biur podrozy, restauracji, czy sklepow ze szmatkami z kaszmiru.

Ale nie powiem, bylo kilku, ktorzy zachowali sie w miare porzadnie i mnie podwiezli tam gdzie tego potrzebowalem. No, wlasciwie to tylko jeden, ten z ktorym pojechalem do kafejki netowej. Aha, jeszcze dodatkowo skorzystalem z rady jednego z tych pozostalych, ktory powiedzial, ze do dworca Old Delhi, z ktorego odjezdza moj pociag, moge dojechac metrem. A metro sie okazalo calkiem fajne, sprawdzaja wszystkie bagaze, na szczescie moje plecaka nie chcialo im sie przetrzepywac.

Generalnie jednak nie jest wazne co sie dzialo, ale klimat miejsc, a zwlaszcza tych w stylu warsiawskiej pragi czy murzynskich slumsow w stanach (takimi, jakie znam z filmow, czyli pewnie troche przereklamowanymi), tylko ze dodatkowo ze srajacymi krowami i golibrodami golacymi brody w okolicach tych krow. I caly ten rytual jezdzenia po ulicach, czyli jeden ogromny zgielk, klaksony, zasada kto silniejszy ten lepszy… Albo widok tlumu targarzy z targu Chandni Chowk probujacych sie wcisnac do pelnego juz jadacego pociagu.

DSC_6557.JPG

DSC_6543.JPG

Wtedy sobie pomyslalem, czy mnie tez to czeka, i tak na prawde po raz pierwszy sie przerazilem. Bo wczesniej lazac to po tym przesympatycznych slumsach, ogolnie strachu nie czulem, liczac na szczescie glupiego. I nie przeliczylem sie.

A na koniec wsiadlem (bez potrzeby wskakiwania w biegu) do pociagu do Jodhpuru, gdzie jechali ze mna Davy i Karen. A kiedy wysiedli po paru godzinach jazdy, zostalem jedynie z co chwila zmieniajacymi sie hindusami. Korzystajac jeszcze z obecnosci D&K pozwolilem sobie na polgodzinna drzemke. To juz mam w takim razie 3,5h w ciagu trzech nocy. Nie jest zle.

Tamtejszego jedzenia jeszcze nie probowalem. Jedynie strzelilem dwie kawki na dworcu Old Delhi (oczywiscie nie pomogly zbytnio na sennosc) i wczesniej mac donalda.

« PoprzedniaNastepna »

Powered by WordPress