9:30
Droga proba dobycia jakiejs wycieczki. Z pomoca paru ludzi, w tym pana z city busu (kazal mi zaplacic za jazde 21 groszy, cos czuje, ze przeplacilem) po godzinie docieram do dworca autobusowego.
Chyba juz sie zaklimatyzowalem, bez problemu wsiadam i wysiadam z autobusow w biegu, do ruchu prawostronnego tez sie przyzwyczailem (oraz do tego, ze mimo wszystko cos moze nagle nadjechac jednak z lewej strony albo od tylca), czytam time-table w hindi.
Popoludnie
Czytam i wyczytuje, ze bus do Jaisalmeru jest za 45 minut, powinien jechac przez Osjan. Moze i jedzie, ale jest tez bus za 15 minut, o czym wykrzykuje kierowca stojacy przy dworcowych kasach.
Nie sprawdzaja sie opowiesci innych podroznikow ani nawet tubylcow, ze autobusy albo gnaja jak szalone, albo sie co chwila zatrzymuja i jazda trwa 3 razy dluzej niz powinna. Z punktualnoscia (przynajmniej jesli chodzi o odjazd) tez nie ma problemow. 65 km zajmuje mi jakas godzinke albo mniej, ciezko powiedziec nie majac zegarka i przysypiajac w drodze. Klimatyzacja (czyli otwarte okno) dziala dobrze. Az za dobrze, zamykam po 15 minutach, zeby mnie nie przewialo.
Po wyjsciu z autobusu zaczepia mnie paru gosci, czy przypadkiem nie potrzebuje camel safari albo darmowego zarcia. Nie potrzebuje i ide w strone centrum miasteczka. Szybka wycieczka do jakiejs swiatyni i znowu znajduje sie na glownej uliczce. Swiatyn tu jest od cholery, ale po cholere mialbym tam zachodzic… Po jakims czasie w ceglanym murze znajduje dziure, ktora wykorzystuje do przedostania sie na cos co wyglada jak pustynia.
Za chwile jestem z powrotem na ulicy, gdzie zajadam sie “dal fry” (taka gesta tlusta i pikantna zupka warzywna z chapati, czyli ichniejszych chlebkiem podobnym do tego z kebaba na cienkim).
Jeszcze kawalek ulica, juz poza miastem, stamtad wypadam na troche wieksze piaski, ale bez przesady. Mowia, ze najlepsze wydmy sa w Jaisalmerze, ale troche tam za daleko. Mimo to, symboliczny zjazd na tylku tez mozna bylo tu dobyc
W drodze powrotnej nie moglo sie obyc bez kolejnych sesji. Tak malo tym ludziom potrzebne jest do szczescia - tylko zobaczyc siebie na dwucalowym ekraniku z tylu aparatu Na koniec kupuje dwie lemonki na malym bazarku i wsiadam w powrotny autobus.
18:00
Miejski, zatloczony autobus na dworzec kolejowy, gdzie znajduje sie Intenational Tourist Biuro, zatrzymuje sie 300 metrow za dworcem. Tyle zdazyl przejechac, zanim zdolalem sie przedrzec z konca do drzwi wyjsciowych, wyjaz portfel, zaplacic i dostac reszte. Wysiadam w biegu.
W I.T.B. zarezerwowac biletu nie mozna. Trzeba pojsc jakies 100 metrow na lewo od dworca, gdzie za poczta jest wlasciwy punkt rezerwacji. Szybko znajduje na rozkladzie interesujacy mnie pociag do Bombaju i szybko dowiaduje sie, ze na najblizsze 5 dni nie ma wolnych miejsc. Jeszcze chyba szybciej znajduje mnie koles, ktory pokazuje, gdzie mozna kupic bilet placac dodatkowe 400 rupii. Oczywiscie uprzejmie mowie mu, zeby spadal na drzewo i znajduje miejsce w pociagu do Ahmedabadu, w polowie drogi do Bombaju.
Wyjazd niestety o 5:30 rano, wiec z obiecanego wczoraj party nic nie wychodzi, konczy sie na wspolnym saffron lassi pod wieza zegarowa. A moglo sie skonczyc na imprezie weselnej. Szkoda, bo to niepowtarzalna okazja, wesela w Indiach sa tylko w zimie a kto wie czy do nastepnej przetrzymam
21:00
“Trains at a glance”, broszurka z informacjami o polaczeniach kolejowych w Indiach (wielkosci katalogu z Ikei) mowi, ze z Ahmedabadu do Bombaju mam kilka pociagow, z ktorych najwczesniejszy przyjezdza na miesce przed 6:00, a najpozniejszy kilka minut po osmej. Zatem Marta i Robert - jak mi sie uda zalapac, to bede na Was czekal na lotnisku, a jak nie to spotkamy sie w Murudzie. A teraz szybkie pakowanko naladowanej baterii do Nikona (starczyla na 600 zdjec) i innych drobiazgow i lece w kimono.
Kolejna porcja wiesci niewiadomo kiedy.
Zegnaj, Jodhpur.