Jodhpur - dzien drugi
Popoludnie
Do Yogi Guest House dotarlem okolo dwunastej. Biorac pod uwage to, ze w poprzednim hotelu dojadalem jeszcze resztki chleba z Polski i puche gulaszu angielskiego, przemylem wszystko co tego wymagalo, pakowalem sie itp, oraz to, ze bladzenie do Yogiego zajelo mi conajmniej z pol godziny (mimo, ze juz trzeci byla to juz moja trzecia wizyta w tym miejscu), to przypuszczam, ze standardowe 10-11h snu zaliczylem.
Zostawilem plecak, zabralem tylko niezbedne rzeczy, czyli aparat, kase i dokumenty i ruszylem ulicaczkami z zamiarem dotarcia do fortu.
I to byl chyba moj ostatni zabytek w tej podrozy. Moze przesadzam, fort jest niezly, chociaz dosyc trudny fotograficznie, graja muzycy (mi tez sie udalo zagrac na jakims dziwnym instrumencie), sprzedaja lassi i chyba kokosy, albo jakies inne owoce z sokiem w srodku.
Ale to nie to samo co przechadzka po tetniacym zyciem miescie, po jego zatloczonych, zasyfionych i pachnacych spalinami, kadzidelkami i przyprawami ulicach…
19:00
Zupa ze slodkiej kukurydzy, dal fry i cytrynowe lassi - to wszystko co mi bylo potrzebne do szczescia. Place, w przeliczeniu na nasze, 6,5 PLN. Drogo. Zwazywszy na to, ze po zejsciu z fortu kupilem branzoletke za 7 PLN to nocleg za 3,50 wydaje sie jedynym sensownym rozwiazaniem, melduje sie wiec w tzw. dormitorium, czyli wieloosobowej salce z materacami na podlodze.
W ramach kontroofensywy nauczylem sie jak jest w hindi “Jak masz na imie”. Dzieciaki jak uslysza to dostana zawalu serca i nie beda juz chcialy kasy ani dlugopisow. Albo beda chcialy. Nigdy nic nie wiadomo.
A moim guru w tej arcywaznej, jezykowej kwestii byl czlowiek od branzoletek i kulek do masazu. Rozmowny gosc, bardzo otwarty, spisywal sobie w notesiku rozne teksty w roznych jezykach, francuskim, japonskim, chinskim, hiszpanskim itp. Ja bylem pierwszym Polakiem, ktorego spotkal, wiec troche sobie pogadalismy przy herbatce.
A potem po obowiazkowym zapuszczeniu sie w boczne uliczki bocznych uliczek, kolejny delikwent oprowadzil mnie po swoim przyszlym guest housie (otwiera w pierwszej polowie marca, w przededniu jakiegos swieta, nie pamietam teraz nazwy). Bedzie mial obowiazkowa restauracje na dachu, z nawet niezlym widokiem o porannej porze, kiedy slonce z niska swieci na fort, niebieskie domy pod fortem i kiedy to wszystko odbija sie w bajorku. Przynajmniej taka mam nadzieje, moze tam jeszcze kiedys zajrze.
A na koniec jeszcze pare lasek z wczorajszej rodzinki:
Jai Mata Di, to ta od napisu na dloni