Ranek
Dzien rozpoczynam od natkniecia sie na upierdliwego kolesia. Niestety nie pojechal na safari. Szybko sie ulatniam poszwedac sie po miescie.
Krowka, na zyczenie
Popoludnie
Zagaduje mnie jakis instrumentalista otoczony przez kilka cygankowatowygladajacych babek. Twierdza, ze nie sa cygankami, ale cholera ich wie. Jedna z nich to zona grajka, po krotkiej pogaduszce i posluchaniu muzyczki zapraszaja mnie do swojego domu, gdzie ponoc tance rozne odchodza i tego typu atrakcje. Mysle sobie, ze pewnie mnie zaraz zaciagna do jakiejs super miejsca z super cenami dla zachodnich turystow, ale sie myle. Laduje na terenie gdzie obok siebie stoi mnostko malych lepianeg poogradzanych od siebie niskimi prowizorycznymi murami z kamieni. Jeszcze bardziej surowo niz w Top Station. Gospodarze czestuja mnie kolejnym koncertem, tym razem ze spiewem i wspomnianym tancem (tanczy tylko corka pani gospodarzowej). Gdyby nie to, ze moj pobyt w Indiach dobiega konca, nie wiem czy nie zostalbym tu na dluzej. Moze nastepnym razem…
A tymczasem pora wracac do miasta cos zjesc. Bardziej z rozsadku niz z glodu, bo ochoty na posilem w ogole nie mam. Pewnie dlatego, ze znow mi sie cos w glowe stalo po calym dniu lazenia bez czapeczki.
6:00
Budzi mnie gwar pociagu. Do Jaisalmeru jada 3, moze 4 pociagi dziennie, na kazdy z nich czeka tlum tubylcow oferujacych noclegi w hotelach. Pierwszy oferuje za 50 rupii z darmowym podwiezieniem. Troche zaspany (wyjatkowo dobrze mi sie spalo) docyzuje sie pojechac.
9:00
Po obejrzeniu filmu z Brucem Willisem na satelicie zmykam dalej, bo oczywiscie 50R to byla sciema. Ale chwile zaraz nastepny koles znow oferuje tyle samo, wiec sie zgadzam. Byc moze tez sciema, ale okaze sie pozniej. W miedzyczasie kolej oferuje mi safari, na ktore tez sie zgadzam w ramach szalenstwa pod koniec pobytu w Indiach. Place i zmykam na miasto. Rewelacja, chyba najladniejsze miasto jakie widzialem do tej pory. Fort nie do opisania, reszta miasta tez bardzo fajna.
Szmatki na sprzedaz, gdzies przy wejscie do fortu
Jeden z licznych hoteli, ten jest raczej z tych lepsiejszych
Nie wiem co:
Oczywiscie co chwila znajduje przyjaciol, ktorzy chca pogadac (czytaj sprzedac cos, najchetniej szmatke za 2000 rupii) oraz cyganki i indianki pozujace za 10 rupii.
Wieczor.
Odechcialo mi sie safari, nie chcialem rowniez zamienic sie na komorke z upierdliwym kolesiem z mojego hotelu (tym, ktory mi zaproponowal nocleg), strasznie byl zdegustowany z tego powodu. A ja jestem zdegustowany z jego powodu, mam nadzieje, ze jutro pojedzie na safari z innymi ludzmi i wiecej go nie zobacze.
Z braku laku tylko fotki oraz update mapy
Gdzies w okolicach Rajkotu (Gujarat, w drodze do Dwarki)
Gorace powitanie w Dwarce
Krowka
Glowne turystyczne miejsce, stad jest zejscie do rzeczki, w ktorej kapia sie ludzie
Taki tam portrecik
O tak wlasnie sie kapia:
Kawalek sciany jakiejs swiatyni:
Gdzies obok
Bazar (ten budynek z tylu, chociaz przed budynkiem tez handluja, tak jak w calym miescie)
Jakas lala w swiatyni
Pare metrow dalej
Jakis koles:
Widok ogolny na deptak z drugiej strony rzeczki:
Kapiel
Inna czesc miasta
W koncu cos znajomego
Takie tam:
Zachodzik:
Inne takie tam:
Przyprawki, z dedykacja, niestety do poprawki bo chcialem dac wieksza GO, ale moze jeszcze sie trafi cos podobnego:
A to juz kawalek meczetu Bat Dwarce (see mapa, wyspa na koncu Gujaratu, jak se klikniecie w punkcik i powiekszycie na maxa to zobaczycie dokladna lokalizacje noclegu, w jakiejs swiatyni co ma ponoc 7000 lat)
Meczet tenze od srodka:
Koles, ktory mieszka od 11 lat w w.w. swiatyni, przez caly ten czas przewinelo sie tu 2-3 zagranicznych turystow, jak bylem kolejny
10:00
Chyba 10-ta, nie patrzylem na zegarek bo po co, ale slonce bylo juz dosc wysoko, wiec po sniadaniu (dosa, czyli cos podobnego do nalesnikow) idziemy odwiedzic pobliska gorke i kolejna tribal village.
Mycie garow:
Umma, siostrzenica Canis Veri:
Po drodze spotykamy trzy niewiasty z Kuailuru obskrobujace drewniane pnie, ktore beda sluzyc do budowy domu. Zarabiaja 250 rupii dziennie. Czestujemy sie herbatka, robimy zdjecia, idziemy dalej.
Widoczek:
Julia:
Mano:
W wiosce ludzie, a zwlaszcza dzieciaki, szybko sie chowaja, ale nie wiem czy na widok turystow czy aparatow.
14:00
Wracamy do domu (czyli do Chandier) na obiadek i jeszcze kilka zdjec. Chwile potem zabieramy do Kovillooru (znaczy sie Kuailuru, ale teraz juz wiem jak sie to pisze) syna Mano, Katika, ktory tam urzeduje od jakiegos czasu. Stamtad lapiemy autobus do TS.
Kartik, lat 5:
Mano i Kartik:
Australijka i jakas roslina:
Kovilloor:
Wieczor
Zanim zjemy kolacje przygotowana przez Canis, musimy z godzine pomeczyc sie z dzieciakami, czyli biegac w kolko ze nimi pod pacha, wrzucac do beczki z woda itp.
08:00
Znow byl zwierz. Tym razem tygrys chcial zjesc krowe Mano, ale jakos przezyla.
Czekamy na turystke z Australii i wspolny dwudniowy treking.
10:00
Australijka przyjezdza, mozemy ruszac. Idziemy prawie tak samo jak wczesniej chodzilem sam czy z Francuzami, tylko czasami wchodzimy na troche wyzsze sciezki, skad sa lepsze widoki na okolice.
Z jednego miejsca robie serie zdjec do zlozenia pieknej panoramy. Niestety bez statywu, ale moze cos z tego wyjdzie.
W Paratotam odbijamy w lewo kierujac sie w strone Chandier, wioski, z ktorej pochodzi Canis Veri, zona Mano. Mieszka tam cala jej rodzina, rodzice, siostra z dziecmi i pare innych osob.
Wioska prawie w calosci:
Julia:
Mano mowi, ze przeszlismy 24km, ale jakos nie chce mi sie wierzyc.
Wieczor
Posiadowa przy ognisku, dwa lyki bimberku, pyszna kolacja (ryz i kolejna wersja papki, tym razem z soja) i siadamy do wspolnego ogladania tamilskiego filmu.
Film leci z odtwarzacza VCD, ktory co chwile sie zacina, ale albo sam rusza dalej albo pomaga wlaczenie i wylaczenie sprzetu. Do czasu. Po godzinie nic nie pomaga, za to udaje sie wlaczyc inny film, ktory jednak ogladam tylko przez kwadrans a potem ide spac na twardym lozku.